środa, 23 lutego 2011

Muzyka: Niezwykła przemiana


Kocham muzykę. Mógłbym o niej pisać i pisać. Fascynują mnie różnego rodzaju dźwięki, które pobudzają mnie do działania. Muzyka daje mi siłę i jest jedną z moich największych pasji. Dziś jednak podejdę do tematu mocno retrospektywnie. Bo kiedyś było inaczej…

Dorastanie to czas, w którym kształtujemy samych siebie. To tu budujemy własną osobowość, tworzymy różnego rodzaju schematy myślowe. Etap ten przechodziłem dzieląc pokój z siostrzenicą, która wówczas mieszkała razem z nami. Starsza o cztery lata miała więcej praw, a ja chcąc nie chcąc godziłem się na to. Razem tworzyliśmy jednak zgrany duet, który potrafił wiele nabroić, ale i uporządkować.


W pokoju był jeden telewizor, nowoczesny (jak na tamte czasy) magnetofon i meble dzielone na pół. Z tego co pamiętam, nie było jeszcze komputera. Muzyki szukało się więc za pośrednictwem telewizji, która przez lata budowała mój gust w tejże tematyce. Kanałów nie było za wiele, ale była VIVA i MTV. Rano najczęściej budziły mnie donośne dźwięki muzycznych hitów. To Weronika szalała przed szkołą w dużym pokoju. Zawsze mieliśmy rywalizację o to, które z nas głośniej będzie czegoś słuchać. Wszystko po to, by zrobić sobie na złość. Tak to już z nami było.

Czego się wtedy słuchało? Tego co było na VIVIE i MTV. Większość ramówki stanowiły w tych stacjach komercyjne kawałki, które puszczane w radiu zapadały w pamięć. Do dziś posiadam składanki z początków XXI wieku. Obecnie pokrywają się kurzem, ale kiedyś były częstym gościem w magnetofonie Philipsa. Dziś nawet magnetofon stoi praktycznie bezużyteczny. Jest przecież komputer…
Jako nastolatek nie byłem jakimś wyszukanym słuchaczem. Chłonąłem wszystko jak leci. Słuchało się techno, hip-hopu i innych gatunków, które teraz są mi obce. Jak więc nastąpiło przejście na „dobrą stronę mocy”? Wszystko dzięki… telewizji. Słuchając pewnego dnia VIVY natrafiłem na kawałek, który naprawdę mnie olśnił. Nigdy wcześniej nie czułem czegoś takiego. Po wysłuchaniu piosenki poczułem, że to jest właśnie to! I tak to się właśnie zaczęło…

W niedługim czasie za odłożone kieszonkowe zakupiłem kasetę Red Hot Chili Peppers – „By The Way”. Towarzyszyła temu niezwykła ekscytacja, bo na niej właśnie znajdował się utwór, który zmienił moje życie. Katowałem to wydawnictwo niemiłosiernie. Śpiewałem razem z Anthonym wszystkie teksty. Z czasem większość z nich opanowałem.

Kaseta towarzyszyła każdej samochodowej wyprawie. Muszę przyznać, że idealnie pasowała na podróże. Przypadła do gustu także mojemu Tacie, który szczególnie uwielbił sobie piosenkę „Cabron”. Z tą płytą każdy kilometr wytyczonej trasy wydawał się jakiś taki lepszy. Gdy jechało się latem, a za oknem samochodu świeciło słońce, czuło się Kalifornię. Magia!

„By The Way” to płyta niezwykle równa. To rzecz jasna moja subiektywna ocena, ale ja nie znajduję na niej słabych punktów. 16 znakomitych kawałków. Wszystko zaczyna się od piosenki tytułowej. Riff Johna Frusciante, śpiew Anthony’ego Kiedisa i ten bas! Flea jest dla mnie mistrzem tego instrumentu.
Dalej mamy „Dosed”. Niezwykle spokojny, wręcz balladowy kawałek. Podobno dedykowany jest Hillelowi Slovakowi – pierwszemu gitarzyście kapeli, który zmarł w wyniku przedawkowania narkotyków w wieku zaledwie 26 lat...

„Don’t Forget Me” to jeden z żywszych punktów płyty. Świetna gra Frusciantego i wspomnienia Kiedisa o uzależnieniu od narkotyków. Mocny tekst, ale Anthony zdołał już wyjść na prostą.
„The Zephyr Song” to jak sam tytuł wskazuje lekka, zwiewna jak wiatr piosenka. Znakomite chórki i równa gra Chada Smitha na perkusji tworzą bardzo przyjemny klimat. To jedna z moich ulubionych „piosenek drogi”. Znakomicie sprawdza się w podróży.

Numer siedem to „Can’t Stop”. Świetny numer z przezabawnym teledyskiem. Chłopaki musieli mieć niezły ubaw przy montowaniu tego wideo. Co do tekstu, jednym z moich życiowych mott jest : „Music the great communicator, Use two sticks to make it in the nature”. Często ląduje w moim opisie na gadu jako znak, że muzyka naprawdę potrafi łączyć ludzi.

Ósemka to „I Could Die For You”. Ciekaw jestem dla kogo Anthony dałby się zabić. Całkiem możliwe, że napisał ten tekst dla swojej ówczesnej partnerki, ale to tylko moje gdybanie. Co do oprawy muzycznej, jest to kolejna zgrabna ballada. Przyjemna w odbiorze tak jak z resztą cała płyta.
„Midnight” to numer, który kojarzy mi się z opuszczoną w nocy szosą i pędzącym Mustangiem. Jeden z żywszych akcentów tej płyty z głośno wyśpiewanym refrenem. Mnie osobiście na kolana nie powala, ale trzyma poziom.

Dyszka to „Throw Away Your Television”. Takie Red Hot Chili Peppers wielbię! Piosenka pędzi do przodu z niezwykłą siłą. Chad daje popis na perkusji, Flea szaleje na basie, a końcówka należy do Johna. Co do tekstu, dobrze, że nie wyrzuciłem telewizora, bo nie poznałbym RHCP w odpowiednim dla siebie momencie. : )
„Cabron” to, jak wcześniej wspomniałem ulubiony kawałek mojego Taty. Akustyczna ballada przy której zawsze się uśmiecham. Ma w sobie niezwykłą subtelność. To prawie 4 minuty radości ze słuchania muzyki. Polecam zapuścić w odtwarzaczach jak macie zły humor. : )

Numer dwanaście to „Tear”. Kolejna zwiewna jak piórko pioseneczka, w której można usłyszeć solo trąbki. Naprawdę niezły motyw, który dodaje charakteru temu kawałkowi.

„On Mercury” to jeden z moich ulubionych fragmentów na „By The Way”. Po raz kolejny przygrywa trąbka, ale utwór jest zdecydowanie szybszy. Bardzo podoba mi się tu perkusja Smitha. Zawsze ceniłem umiejętności Chada, a on je tu tylko potwierdził. To jeden z mocniejszych punktów płyty.

Czternastka to „Minor Thing”. Mamy tu funkowe elementy nieobce zespołowi, ale jakby pominięte na longplayu. Przyjemne dla ucha chórki Johna i znakomite solo. Ma facet głos, co pokazuje jego bogata kariera solowa. Dlatego też chyba postanowił na dobre odejść z zespołu…

„Warm Tape” snuje się powoli i tak jest w sumie do końca utworu. Anthony w tekście porusza temat miłości. Piosenkę kończą słowa „Settle for love”, które dają nam do zrozumienia, że związał się z miłością. Możliwe, że chodzi o Heather Christie, która była jego życiową partnerką.

Płytę kończy „Venice Queen” i jest to znakomity zamykacz. Już sam początek sprawia, że chce się więcej i więcej. Do 2:45 jesteśmy świadkami niezwykłej transowości. Można by rzec, że spotkały się dwie gitary, na jednej Frusciante, na drugiej Balzary. : ) Duet wspaniałych artystów, którzy rozumieli się bez słów.

I to już koniec. Milkną ostatnie akordy, w głośnikach zapada cisza… Po takiej dawce muzyki, chce się z nią obcować jeszcze przez długi czas. Ja sam nie wypuszczałem jej z magnetofonu przez długi okres. Teraz wracam do niej z sentymentem, bo to ona sprawiła, że stałem się smakoszem muzyki. Dzięki „By The Way” odkryłem swoją rockową duszę, która drzemie we mnie do dziś. Tak jest zdecydowanie lepiej.

Red Hot Chili Peppers planują wydać nowy materiał w czerwcu. Odszedł John i pozostał pewien niedosyt. Na jego miejsce pojawił się Josh Klinghoffer, który notabene współpracował z Frusciante. W czerwcu przekonamy się czy godnie go zastąpił. Po nagraniu w 2006 roku ostatniego jak dotychczas albumu „Stadium Arcadium”, fani są spragnieni nowych dźwięków. Zatem czerwcu, przybywaj!

2 komentarze:

  1. Na last.fm znalazłam adres Twojego bloga i powiem Ci, że naprawdę fajnie i prawdziwie to napisałeś. Czuć było w tym tekście, że się naprawdę wzruszyłeś... albo umiesz oszukać czytelnika :D
    U mnie było dokładnie to samo, tyle, że moim 'oświeceniem' był Oasis, dokładnie kawałek "Live Forever" znaleziony na youtube całkiem przypadkiem. I potem się zaczęło...
    Pozdrawiam! :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Jak możesz to ujawnij się jakoś na laście. : )
    Pozdrawiam!

    OdpowiedzUsuń