czwartek, 17 lutego 2011

Film: Jak to Polacy brali się za kino SF.

Dawno, dawno temu… A może nie było to aż tak dawno? W każdym razie, u schyłku PRLu pewien polski reżyser wpadł na pomysł nakręcenia filmu. Nie byłoby w tym nic szczególnego, gdyby nie fakt, iż obraz ten miał być iście wizjonerski. Nasz rodak po zbyt długim seansie „ Poszukiwaczy zaginionej Arki” Stevena Spielberga, postanowił stworzyć obraz w podobnej konwencji. – Amerykanie mogą, to i my trzecia gospodarka świata sobie poradzimy- wykrzyknął natchniony twórca. W tamtym momencie nie spodziewał się, że stworzy coś co do dzisiaj będzie przedmiotem anegdot w polskich szkołach filmowych i uzyska status dzieła kultowego.



Zacznę bez ogródek. „ Klątwa Doliny Węży” to film zły. Jego mierność, marny poziom efektów specjalnych i manieryzm gry aktorów zbliżają się do sławetnego obrazu Eda Wooda „ Plan 9 z kosmosu”, który jest uważany za najgorszy film w historii kina. Paradoksalnie pomijając wymienione przeze mnie wady, obraz Marka Piestraka ma w sobie coś dzięki czemu widz przymyka na to oko, siedzi jak zamurowany i chłonie go w całości. Powrócę do tego później, ale teraz skupmy się na samej esencji każdego filmu, czyli fabule.



Jesień 1950 roku, pilot francuski Bernard Traven (w tej roli nieodżałowany Roman Wilhelmi) podczas walk na granicy laotańsko-wietnamskiej, kradnie ze świątyni buddyjskiej tajemniczą szkatułkę. Mija 30 lat. Francuz prosi polskiego uczonego Jana Tarnasa (Krzysztof Kolberger) specjalistę w dziedzinie tajskich rękopisów, o pomoc w rozszyfrowaniu znajdującej się w znalezisku inskrypcji. Podczas próby otwarcia szkatuły gaśnie światło, a przebywający w pomieszczeniu monter ginie od ukąszeń jadowitych węży. Traven, Tarnas i Christine- dziennikarka związana z tajemniczą organizacją, postanawiają rozwikłać sekret rękopisu. W tym celu udają się do Azji, a ich śladami podążają groźni ludzie. Sami powiedzcie, czy powyższy opis nie wydaje się Wam dość oryginalny jak na polski film? Dalej jest jeszcze ciekawiej, jednak więcej Wam nie zdradzę, aby nie zepsuć zabawy. Moim zdaniem scenariusz jest największym atutem rzeczonej produkcji. W tamtych czasach widz rzadko oglądał takie obrazy, a tworzenie ich w naszym kraju było nie do pomyślenia.

Warto przyjrzeć się bliżej twórcom opisywanej przeze mnie „ super produkcji”. Marek Piestrak rozpoczął swoją przygodę z kinem od ekranizacji opowiadania Stanisława Lema pt. "Test Pilota Prixa". To co mu wyszło już w latach 70. budziło śmiech widzów, więc wolę nie myśleć jakie reakcje wywołałby ten film na współczesnym audytorium. Piestrak nie załamał się jednak i dalej kroczył drogą twórcy chcącego wlać ducha fantastyki w rodzime kino. Jego następnym „ dziełem” była „ Wilczyca” - pierwszy polski horror. Wielu ludzi uważa ten film za udany, jednak według mnie naszemu bohaterowi wyszła straszna szmira, która zamiast straszyć, skłania widza do śmiechu lub skutecznie usypia. Potem powstały kolejne obrazy: opisywana w tym tekście „ Klątwa Doliny Węży” , „ Powrót Wilczycy” i „ Łzy Księcia Ciemności" (do tego ostatniego jeszcze kiedyś powrócę przy okazji innego tekstu). Każdy z nich prezentował podobny poziom, jednak „ Klątwa…” wybija się spośród tych obrazów. Główną zasługę na tym polu upatrywałbym w osobie scenarzysty, czyli Wojciechu Niżyńskim. Twórca skryptów do tak wybitnych produkcji jak „W labiryncie” czy "Klan", nie mógł zawieść. Obaj Panowie przez długi czas dumnie nieśli przed narodem kaganek fantastyki. Jaki był tego skutek? Każdy może ocenić sam.

Aktorstwo w powyższym dziele stoi na dość dobrym poziomie. Roman Wilhelmi grający francuskiego pilota Bernarda Travena, cedzi swoje kwestie przez zaciśnięte zęby co może wywołać w widzach konsternację( - Szczęka go boli czy jak?), jednak już po paru minutach poznajemy powody takiej gry. Krzysztofowi Kolbergerowi nie można niczego zarzucić. Po prostu należy usiąść wygodnie i rozkoszować się przekazywaną nam historią. A uwierzcie mi, że zaskoczy Was ona niejednokrotnie. Dla przykładu: reporterka Christine grana przez Ewę Sałacką przez cały film przechadza się w sukience wieczorowej i szpilkach. Nieważne czy znajduje się akurat w Paryżu czy w azjatyckiej dżungli. Cóż za poświęcenie! Powracając jeszcze do Krzysztofa Kolbergera, aktor bardzo sugestywnie odgrywa początkowe zdziwienie młodego naukowca, który w toku wydarzeń przyjmuje na siebie obowiązek ratowania świata przed złowieszczą organizacją. Nie Amerykanin, nie Rosjanin, lecz nasz swojski Janek podejmuje się tego trudnego zadania. Pomyślcie jakie wzruszenie musiał budzić ten fakt w ówczesnych widzach. Na wyróżnienie zasługuje też Leon Niemczyk wcielający się w postać tajemniczego mężczyzny podążającego śladami naszych bohaterów. Niczym Szpieg z krainy deszczowców pozostaje zawsze w cieniu bacznie obserwując wydarzenia. Tak, aktorstwo w tym filmie posiada jakąś swoistą magię. Zupełnie, jak gdyby aktorzy sądzili, że występują w poważnej produkcji. Klimat wielkiej przygody udziela się widzom i nie pozwala im się oderwać od ekranu.



Przejdźmy teraz do tego czym żyje każdy fan science-fiction czyli efektów specjalnych. Niestety na tym polu „ Klątwa…” zawodzi. Trudno spodziewać się, żeby rodzimi twórcy dysponowali gigantycznym budżetem, dlatego też efekty nie zachwycają. Wykorzystano tutaj starą technikę animacji poklatkowej (skojarzenia z „Misiem Uszatkiem” są jak najbardziej słuszne). Dało to dość ciekawy, jednak nie robiący wrażenia efekt. Widz zostaje uraczony gigantycznymi posągami kosmitów strzelającymi z oczu laserami oraz potężnym wężem, z którym przyjdzie stoczyć naszym bohaterom bój. Nie mogę pominąć opisu finałowej sceny, jak dla mnie majstersztyku. Mam tu na myśli przemianę szefa złowieszczej organizacji w monstrum podczas prób ze szkatułką. Zaskoczeni strażnicy nie wiedzą co począć, jednak w końcu eliminują stwora. Tym wydarzeniom towarzyszy jakże dramatyczny dialog wygłoszony przy pełnej powadze. Same kwestie aktorów w obrazie Piestraka są dobrym tematem na osobny artykuł. Wątpię żebyście znaleźli gdzie indziej tyle prostych maksym życiowych i głębokiego przekazu ile znajduje się w tym filmie.

Jak pewnie już zauważyliście kpię sobie w żywe oczy, ale powiedzcie sami czy można inaczej pisać o tym obrazie? Wydaje mi się, że nie. Powyższa „ super produkcja” jest przepełniona odniesieniami do dzieł literackich. Sama koncepcja połączenia starożytnych cywilizacji z przybyszami pozaziemskimi pachnie Erichem von Dänikenem na kilometr. Dzisiaj nic wybitnego, jednak w tamtym okresie był to rewolucyjny pomysł. „ Klątwa Doliny Węży” to według mnie obraz, z którym warto się zapoznać. Może i budzi dzisiaj uśmiech politowania na twarzach widzów, ale ma w sobie magię i przypomina nam o złotych czasach polskiego kina. Okresie w którym kręcono coś więcej niż kolejne komedie romantyczne i ekranizacje lektur. Te czasy już odeszły, a szkoda. Może wraz z rosnącą modą na remaki (vide Och Karol 2), ktoś wpadnie na pomysł odświeżenia dzieła Piestraka? Ciekawe jak z filmem SF poradziliby sobie współcześni polscy twórcy kina?

Ps. Zadziwiające jest to, że odtwórcy głównych ról w tym filmie (Wilhelmi, Sałacka i Kolberger) zmarli przedwcześnie. Czyżby dopadła ich tytułowa klątwa?

2 komentarze:

  1. Co to znaczy przedwcześnie?XD kolberger swoje lata miał :P

    OdpowiedzUsuń
  2. Miał 61 lat w momencie śmierci, więc nie był jeszcze stary.

    OdpowiedzUsuń