czwartek, 21 lipca 2011

Film, Muzyka: Przyjaciele z filmowego podwórka


Stworzenie filmu to nie lada wyzwanie. Widać to chociażby na napisach końcowych, gdy przed oczami przewija się nam szereg nazwisk ludzi zaangażowanych w pracę nad konkretną produkcją. Za wszystko rzecz jasna odpowiada reżyser, który dany tytuł firmuje swoim nazwiskiem i podejmuje ostateczne decyzje co do finalnego kształtu dzieła. Wśród szeregu producentów, dźwiękowców, scenarzystów ktoś w filmie musi zadbać o muzykę. Dla mnie od lat w soundtrackowej rywalizacji wygrywa jeden człowiek. Tym kimś jest Clint Mansell.


Swojej kariery wcale nie zaczął od tworzenia muzyki do filmów. W początkach działalności (rok 1986) powołał do życia zespół Pop Will Eat Itself. Industrialny rock z domieszką alternatywy na tamte czasy był mało popularny i formacja świata nie zawojowała. Wydali co prawda sporo płyt, ale było widać, że Clint zwyczajnie marnuje swój talent tworząc tego typu muzykę.

Marnował go aż do 1998 roku. Wówczas zgłosił się do niego przyjaciel, reżyser Darren Aronofsky. Do swojego filmowego debiutu – „Pi”, potrzebował ścieżki dźwiękowej i do współpracy zaprosił właśnie Mansella. Film opowiada historię szalonego matematyka, który bada liczbę π i doszukuje się w niej klucza do zrozumienia świata. Czarnobiały obraz mocno oddziałuje na psychikę widza, a jak jest z muzyką? Debiut Mansella to ciekawa elektronika, coś na kształt twórczości The Prodigy. Jak dla mnie poprawnie łączy się z obrazem, a całość tworzy naprawdę dobry thriller psychologiczny.


Dwa lata później obaj wspięli się na wyżyny swoich umiejętności. Aronofsky stworzył swoje opus magnum, a więc „Requiem dla snu”. Powstały na podstawie powieści Huberta Selby’ego Jr. obraz przedstawia mieszkańców Brooklynu z ich marzeniami, życiowymi rozterkami i zagubieniem w życiowym biegu. Każdy z czwórki głównych bohaterów ślepo goni za marzeniami popadając ze skrajności w skrajność. Pierwszy raz film widziałem w liceum na zajęciach z panią pedagog. Wówczas obraz wbił mnie w szkolne krzesło, a muzyka pozostała w głowie jeszcze długo po ostatnich napisach. Tym soundtrackiem Clint Mansell zdobył wielki rozgłos i uznanie za swoje kompozycje. Wspomagający go kwartet smyczkowy – Kronos Quartet nagrał muzykę, która niezwykle mocno uderza w widza. Takie też było jej zadanie, a Mansell wywiązał się z niego znakomicie.

Na następny film obu panów przyszło nam czekać do 2006 roku. Aronofsky stworzył „The Fountain” („Źródło”) – epicki dramat science fiction z Hugh Jackmanem i Rachel Weisz w rolach głównych. To obraz, który zapragnąłem obejrzeć zachęcony znakomitym „Requiem dla snu” i się nie zawiodłem. W swoim życiu widziałem wiele filmów, ale to właśnie „Źródło” jest moim ukochanym i wracam do niego zawsze wtedy, gdy myślę o egzystencji człowieka. Obraz opowiada o miłości, śmierci, życiowych, niełatwych doświadczeniach na bazie trzech wątków, dziejących się na przestrzeni tysiąca lat. To, co w tym filmie urzeka to niesamowite zdjęcia autorstwa Matthew Libatique’a. Co do ścieżki dźwiękowej, Mansell po raz kolejny udowodnił, że należy do ścisłej czołówki ludzi zajmujących się muzyką w filmie. Posłuchajcie chociażby przesiąkniętego smutkiem utworu „Stay With Me”. Muzyka niezwykle koresponduje tu z filmem. Przy tym utworze właśnie Tomas dowiaduje się, że Isabel ma raka. Walka o życie ukochanej osoby niestety kończy się porażką. Jest też „Death is the Road to Awe”. Niepokojąca partia skrzypiec, która u widza powoduje szybsze bicie serca, a wszystko kończy „Together We Will Live Forever”. Subtelność i spokój bijący z wygrywanej partii klawiszy, daje nam pewność, że nie ma potrzeby pędzić w życiowym biegu, bo kiedyś i tak odejdziemy z tego świata. Ale jak mówi tytuł utworu zamykającego ten epicki soundtrack, razem będziemy żyć wiecznie…

Dwa lata później nadszedł czas „Zapaśnika” („The Wrestler”). Film to surowy obraz życia profesjonalnego zapaśnika, którego zawał serca zmusza do zakończenia kariery. Główną rolę gra tu Mickey Rourke - postać ewidentnie zmęczona życiem, ale wciąż aktywna, dzięki czemu aktor nie popadł w całkowite zatracenie. Dodać trzeba, że za rolę w tym filmie otrzymał Złotego Globa. Obraz, w porównaniu z poprzednimi dziełami Aronofsky’ego jest dużo prostszy, ale to wcale nie znaczy, że gorszy. Prostota działa na plus, a Rourke pasuje do tej roli jak nikt inny. Muzycznie też jest inaczej. Mansell zaproponował tu solidną dawkę metalu lat 80. , ale skonfrontował ją z pięknem ballad Bruce’a Springsteena. Muzyk za utwór „The Wrestler” również otrzymał Złotego Globa. „Zapaśnik” to urzekający prostotą dramat sportowca, który nękany problemami zdrowotnymi walczy do końca. To też inny Aronofsky, ale takiego również cenię.

Najnowsza produkcja duetu Aronofsky-Mansell to „Czarny łabędź” („Black Swan”). Tu reżyser powrócił do swoich psychologicznych rozważań, w które wplótł wątek baletowy. Niezwykła kreacja Natalie Portman (zasłużony Oscar za najlepszą rolę pierwszoplanową), która rywalizuje z koleżanką o rolę Białej łabędzicy. Owa rywalizacja z czasem przybiera dziwną postać i niestety prowadzi do tragedii. Za muzykę odpowiada tu Mansell, ale rzecz jasna bazował na Piotrze Czajkowskim, który ów „Jezioro łabędzie” stworzył. Aronofsky wykorzystał ten balet jako główny motyw fabuły filmu. Jego najnowsza produkcja pokazuje, że niezdrowa rywalizacja i przesadne dążenie do doskonałości często powoduje nieprzewidziane skutki. Balet jest tego niezbitym dowodem.

Darren Aronofsky nie zwalnia tempa. Jeszcze w tym roku na ekrany kin wejdzie „Flicker”. Reżyser przedstawia tu filmowca z Los Angeles, który sądzi, że filmy kategorii B są częścią spisku mającego na celu zniszczenie życia na Ziemi. Brzmi absurdalnie, ale Aronofsky nie raz udowadniał już, że potrafi intrygować tematem na pierwszy rzut oka małostkowym.

A co u Mansella? Obecnie tworzy muzykę do filmu „Filth” w reżyserii Jona S. Birda, na podstawie powieści Irvine Welsh.

Jak widać obaj nie cierpią na brak nudy, a tworzenie daje im wiele satysfakcji. Sam Aronofsky w jednym z wywiadów stwierdził : Do każdego filmu, bez względu na to czy ma duży, czy mały budżet, dobre lub gorsze przyjęcie, jest trudny i niesie nowe wyzwania, podchodzę z tą samą pasją. Realizując tak różne filmy, nieustannie się rozwijam, uczę się nowych rzeczy, zachowuję elastyczność, gotowość do zmian, otwartość. Lubię zmieniać ekipy, tematy, stylistyki, krąg widzów. Sam stawiam sobie wyzwania i to jest bardzo podniecające.” Mansell zaś dodaje : Zawsze staram się zrozumieć, czego sam film ode mnie wymaga… Do pracy zabieram się z czystym umysłem, bez uprzedzeń i gotowych pomysłów. To film dyktuje rezultat.”

Niezwykły duet wciąż pozostaje w natarciu, a ja już nie mogę doczekać się ich nowych owoców pracy. Do tej pory każdy z nich udowodnił perfekcję w swoim fachu, a wspólną działalność obu panów bez wątpienia można traktować jak epickość. Czego się nie dotkną, zawsze potrafią zaintrygować. Jeden zachwyca widzów własnym spojrzeniem na film, drugi tworzy muzykę, która powoduje ciarki na całym ciele. Duet przyjaciół, którzy swoją pracę traktują jak pasję, a przez to są doceniani w świecie filmu. Czego chcieć więcej? Fani twórczości obu panów stwierdzą, że brak im nowych produkcji. Dołączam się do nich i z niecierpliwością czekam na kolejne filmy.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz