środa, 31 sierpnia 2011

Muzyka: Niemoc twórcza?

Kiedy dwie gwiazdy muzyki łączą swoje siły, aby nagrać wspólny album to powstaje z tego arcydzieło lub totalna klapa. Płyta " Watch the Throne", którą nagrali wspólnie Kanye West i Jay-Z jest gdzieś pomiędzy. Żeby nazwać ją płytą genialną musiałbym przebić sobie bębenki uszne, ale z drugiej strony nie potrafię zaklasyfikować jej jako dno.



Album powstał rekordowo szybko, ponieważ od ostatniego solo Westa minęło zaledwie dziewięć miesięcy. Przyznam, że nie czekałem jakoś szczególnie na " Watch the Throne". Było to spowodowane tym, że po pierwsze nie przepadam za Jay'em, a po drugie Kanye miał tu występować jedynie jako raper. Tak jest, zapomnijcie o cudownych bitach z "My Beautiful Dark Twisted Fantasy". Zamiast tego dostaliśmy syntetyczną papkę, która czasami jest przebijana lekko funkującymi podkładami. Jest dziwnie mili moi bardzo dziwnie...



Tematy utworów wpisują się idealnie w aktualną kondycję rapu. To już nie te czasy, kiedy uliczni poeci nawijali o miłości, edukacji, wierze w Boga i poszukiwaniu celu w swoim życiu. Teraz liczą się pieniądze, szybkie samochody, łatwe modelki i Louis Vuitton. Nie potrafię zaakceptować zmian jakie przeszedł Kanye West. Gdzie podział się raper z pierwszych płyt? Nadal w jego nawijce czuć ślady dawnego geniuszu, ale to zupełnie inny człowiek. Z kolei Jay trzyma się na swoim stałym poziomie, czyli jak dla mnie nic specjalnego. Jest zbyt podobny do typowych amerykańskich raperów.

Album otwiera całkiem niezły kawałek pt. " No Church In The Wild". Jego zaletą jest bujający głową bit i gościnny występ Franka Oceana( śpiewak, który należy do OFWGKTA- grupy Tylera the Creatora). Następnie nadchodzi czas na hitowe " Lift Off", w którym refren wykonuje Beyonce. Moim zdaniem najlepszy utwór na płycie, czuć w nim jakieś przesłanie, którego nie ma reszta kawałków. Na wyróżnienie zasługuje również " Otis". Hołd dla afro amerykańskiej legendy soula nie atakuje sztucznością i może się przyczynić do spopularyzowania Otisa Reddinga wśród młodzieży. Takie czasy niestety... Co poza tym? Niestety mielizna, nuda i kicz. Resztę płyty można śmiało usunąć i o niej zapomnieć. No może pozostawiłbym jeszcze " H.A.M", które na koncercie Kanye'a w Krakowie sprawdziło się jako idealne, ekscentryczne intro. Tylko 4 utwory z całej płyty? Robię się wybredny.

Warstwa liryczna tej płyty przypomina mi niebezpiecznie poziom Whiz Khalifa, o którym pisałem już wcześniej na blogu. O ile w przypadku tamtego początkujące mc nie było to nic niezwykłego, tak kiedy Jay- Z określa siebie samego " jako czarnego Axela Rose'a", a Kanye nawija o miłości do białych Amerykanów to nie wiem czy się śmiać czy płakać ze śmiechu. Brak pomysłu na album uderza w oczy już od pierwszych kawałków. To straszne, ale tak kreatywne osoby wypuściły gówno( tak nie bójmy się tego słowa) nastawione wyłącznie na zysk. Nie wiem jak Wy, ale ja od muzyki pragnę czegoś więcej niż prostych tekstów o kasie i przechwałek z osiągniętego sukcesu. Pytam jeszcze raz gdzie podział się Kanye z czasów pierwszych płyt?

Ostatnio zauważam dziwną tendencję wśród artystów. Kiedyś ktoś kto dopiero zaczynał swoją karierę musiał nagrywać utwory pod publiczkę, aby zostać zaakceptowanym, później pozwalano mu tworzyć to co naprawdę lubił. Później czyli kiedy zyskał już niezależność finansową i fanów. W przypadku " Watch the Throne" jest odwrotnie. Raperzy są multimilionerami posiadającymi tysiące fanów, dla których tworzą kawałki o niczym. Czy dopadła ich niemoc twórcza? Nie polecam tego albumu, jak dla mnie rozczarowanie roku, ale może komuś się spodoba, ponieważ pomimo swoich wad da się go nawet słuchać.

2 komentarze:

  1. Ta recenzja wygląda tak, jakby autor nie przesłuchał płyty, tylko czytał same teksty piosenek w internecie ;)

    OdpowiedzUsuń
  2. Słuchałem płytę i to nawet parę razy, niestety za każdym razem musiałem się do tego coraz bardziej zmuszać...

    OdpowiedzUsuń